Z okazji 80 rocznicy Powstania Warszawskiego zamieszczam fragment mojego posłowia do książki Hanny Marczewskiej Zapiski z Powstania Warszawskiego na Bielanach.
Od Miletu po Warszawę. Refleksje nad noumenon heroizmu
(Fragmenty)
Akcja tej pasjonującej opowieści zaczyna się na Bielanach. Czas – Powstanie
Warszawskie, jeden z najbardziej heroicznych zrywów w historii Polaków.
Wydaje się, iż historia Powstania jest dość dobrze rozpoznana i
opisana, jednak nadal nie dość suplementów, wspomnień, dopowiedzeń, które tę wiedzę
uzupełniają, czynią ją bardziej spoistą i uświadamiają specyfikę tego zrywu.
Jest to ważne, ponieważ z rozmaitych powodów, Powstanie staje się ze
współczesnego punktu widzenia coraz bardziej niezrozumiałe. Co więcej: dzieje
się tak nie z winy samej historii, a zmian w sposobie myślenia, jakie zachodzą
wraz z upływem dekad i przemarszem pokoleń. Z dzisiejszego punktu widzenia świat,
i dotyczące go wydarzenia, zdają się mieć zupełnie inną strukturę niż niegdyś.
Taki stan rzeczy nie wychodzi nikomu na zdrowie: ani naszym
przodkom, którym wszak zawdzięczamy swoje istnienie, ani nam samym, ani tym,
którzy przyjdą po nas. Niezależnie od tego kim będą nasi następcy – jaki będzie
ich sposób myślenia i system wartości – to od nas zależy, czy będą mogli
łatwiej zrozumieć kim są i skąd przychodzą, czy też nie.
Aby umożliwić zrozumienie Powstania – zrozumienie tamtych czasów,
tamtych ludzi i tamtych wydarzeń – nie wystarczą same historyczne fakty. Są one
jak panorama z lotu ptaka: obejmują całość z odległej perspektywy po to, by w jakiś
migawkowy sposób zogniskować się na tym lub owym szczególe lecz tylko dlatego
by natychmiast powrócić do poprzedniej odległej perspektywy. Jest to niezbędne
dla wiedzy ale niewystarczające dla zrozumienia istoty sprawy, czyli tego, co
tak naprawdę powodowało ludźmi, którzy postępowali w taki a nie inny sposób.
Caprichios: Orzeł, mrówka.
W sukurs przychodzi tzw. literatura wspomnieniowa. To za jej
pośrednictwem lądujemy w centrum wydarzeń patrząc na nie oczyma bezpośredniego
uczestnika, patrząc więc z perspektywy nieosiągalnej dla wysoko lecącego orła,
jakim jest perspektywa ogólna opisana powyżej.
Wspomnienia Hanny Marczewskiej, sanitariuszki, która spędziła Powstanie
Warszawskie właśnie na Bielanach – zdawało by się, z dala od centrum wydarzeń,
na poboczu toczących się działań – dają właśnie taką możliwość spojrzenia na
historię nie z punktu widzenia orła lecz, powiedzmy, mrówki.
Ta zoologiczna metafora ma swój sens z powodów dużo szerszych niż
przyjmowanie określonej optyki. Wiąże się bowiem także z rodzajem zadań i
obowiązków, a także przyjmowanej strategii przetrwania.
W opowieści Hanny Marczewskiej niewiele jest o walkach; powstańczy
bohaterowie stanowią jej osnowę lecz zasadnicze wątki należą do ludzi, których
umownie nazwać by można „zwykłymi”. Chodzi o ludzi, którzy opiekują się rannymi
i chorymi, dbają o to, aby mieli co jeść, dający im, tym prawdziwym bohaterom,
możliwość wyzdrowienia, pokrzepienia, wytchnienia. Chodzi też o ludzi, którzy nie
walczą na barykadach, nie narażają się organizując żywność, lekarstwa i broń
dla powstańców, a za to trzeba o nich dbać równie mocno, jak i o tych
wykrwawiających się z bronią w ręku. Im też należy się pomoc i opieka medyczna,
ich także trzeba nakarmić i wynegocjować u Niemców i ich sojuszników jakieś
lepsze (tzn. nieco mniej okrutne) warunki traktowania.
Jest to zaiste mrówcza praca, wymagająca pracowitości, skrupulatności,
cierpliwości a także stalowych nerwów, umiejętności improwizowania i radzenia
sobie ze stresem w skrajnie opresywnych sytuacjach. I to w nie mniejszym
stopniu niż ci na barykadach.
Tu śmierć i cierpienie są równie proste jak tam, w ogniu walk. Za
to zawsze dotyczą osób zupełnie niewinnych i zawsze przychodzą w pełni
niezasłużenie. Ot, choćby na skutek kaprysu Niemca lub będącego na niemieckim
żołdzie Rosjanina czy Ukraińca. Nie. Wróć. Nie „choćby” ale „zazwyczaj”.
Zazwyczaj na skutek czyjegoś kaprysu. A byli to wyjątkowo kapryśni ludzie.
Ale nawet i oni sami nie są opisywani przez Hannę Marczewską jako całkowite
potwory. Prawda, częściej od nich słyszymy wycie ich ofiar, gwałconych i mordowanych
w dowolnie bestialski sposób (zależnie od kaprysu oprawców, jak już się rzekło);
słyszymy ich jednak i w momentach kiedy to, nieoczekiwanie, przemawiają ludzkim
głosem – przeważnie, aby wyjawić swoją niepewność i gnębiące wątpliwości. Czasem
nawet, choć nie wprost, wyrażają swój
podziw: „Czorty nie ludzie” – mówił o uczestnikach Powstania zmęczony
okrucieństwami Kozak.
[…]
Noumenon Powstania
[…]
Najpierw mi Niemcy męża rozstrzelali…
[…] Synowie pracowali wszyscy trzej. Nieraz mówiłam: Jacuś, to był najmłodszy,
proszę siostry, nie miał 16 lat, więc mówię: Jacuś, ty się lepiej ucz. Za młody
jesteś do wojska. Olek i Wacek będą się bili za Polskę, a ty się ucz. […]
Najpierw to się popłakał, ale potem pomyślał i mówi: Mamo, a nie będzie ci wstyd, że chowasz
zdrowego mężczyznę, kiedy inni giną? A wtedy […] mówię: Jak będzie mało
żołnierzy, to cię sama poślę, a tymczasem się ucz. I uczył się, […] maturę zdał.
[…] Przyszło Powstanie, starsi poszli. Jacuś też się rwał, ale mówię: Jeszcze
nie pora, synku, ludzi jest dużo… broni nie ma. […] Aż jednego dnia Olka trafił
pocisk. Pan Jezus dał, że się długo nie męczył. Dostał w samo serce. Kiedy
niosłam jego ciało, pod bramą spotkałam chłopca, który mi powiedział o śmierci
Wacka. Jednego dnia obaj, proszę siostry. Popłakaliśmy się z Jacusiem a potem
mówię: Teraz synku na ciebie kolej. Będę się do Pana Jezusa modliła, żeby
ciebie ocalił, ale iść musisz. Tylu ludzi poległo, przydadzą się młode, silne
ręce.
W dzisiejszym świecie wielu ludzi zapewne sceptycznie oceni tę
kobietę. Tu i tam odezwą się głosy wołające: „Jak to tak? Własne dzieci na
śmierć posyłać?”. W końcu nie raz je słychać. Czasem nawet słychać je ze
strony, z której wcale paść nie powinny, ale nawet gdy padają stamtąd, skąd
słusznie można się ich spodziewać, budzą niesmak i przygnębienie.
Zrozumieć można (trzeba to zrozumieć!) gdy sami uczestnicy
Powstania, stojąc dziś nad grobem, zadają sobie pytanie: „Na co to nam było?”.
Tylko oni mogą osądzić wartość swoich porywów i zestawić go z rozmiarem
cierpień – nie tylko swoich, ale i cierpień innych ludzi, którzy być może na
żadne porywy (ani swoje ani cudze), ani na żadne cierpienia z nimi związane,
żadnej ochoty nie mieli. Tak. Sami powstańcy mają pełne prawo oceniać swoje
postępki w obliczu historii, swojego sumienia i – rozumianej tu jako
powszechnik, jako pojęcie ogólne – ludzkości. My nie mamy prawa do zbyt łatwych
ocen. My możemy się jedynie przybliżyć do pojęcia istoty sprawy. Do noumenon
Powstania.
Wyimek z historii heroizmu
Heroizm Powstania Warszawskiego nie jest, w oczach historyka
kultury, niczym przesadnie szczególnym. Przypomnijmy sobie choćby zdobycie
Miletu przez Galatów: kiedy mężczyźni milezyjscy polegli w walce, ich kobiety -
matki, żony i córki - zebrały się na głównym rynku i popełniły zbiorowe
samobójstwo, by nie dostać się w ręce najeźdźców. Po tym, aż nazbyt jak na
nasze czasy, heroicznym czynie pozostał jedynie epigramat, poetycka miniatura w
której kobiety owe oświadczają, że wolą wybrać Hadesa na męża niźli trafić w
niewolę do barbarzyńców. Taki jest z resztą tytuł tego utworu – Wolałyśmy
wybrać Hadesa – zawartego w Antologii palatyńskiej w wyborze i
przekładzie Zygmunta Kubiaka.
Podobnych przykładów, jeśli dobrze poszukać, jest bez liku i
znaleźć je możemy w każdej (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę) ludzkiej
cywilizacji. Jeśli jest w rzeczywistości ludzka.
To nieprawda, że heroiczny, acz beznadziejny bój o swoją godność,
jest specyficzną cechą Polaków rzekomo kochających swoje klęski. Taka opinia
jest w odniesieniu do nas nieprawdziwa i krzywdząca. Nietrudno w niej wręcz
wyczuć jakąś nutkę chorobliwej satysfakcji – nierzadko masochistycznej. Nie
czas tu i nie miejsce na rozwijanie tego tematu, gdyż grozi to zbyt głęboką
dygresją, ważne jest jednak, iż kiedy się mówi o takim wydarzeniu w naszych
dziejach, jak Powstanie Warszawskie, podkreślenie, iż w walce o narodową
godność, tak bolesne ofiary są czasem niezbędne. Ważne jest także, aby mówić o
nich w należyty sposób, bo nie powinno być tu miejsca na sensację ani na
załatwianie światopoglądowych bądź politycznych interesów. Nie powinno też być
miejsca na pochopne i łatwe – jak już zostało powiedziane powyżej – osądy.
Zostawmy jednak na chwilę nasze miałkie dzisiejsze spory i
obejrzyjmy się wstecz. Popatrzmy na milezyjską Agorę na której skupiły się
zatrwożone kobiety. W ich oczach Galatowie to ohydni barbarzyńcy zdolni tylko
do gwałtów i łupieży. Popadnięcie w ich niewolę może oznaczać jedynie
poniżenie, cierpienie i śmierć; a wszystkie zadawane (zależnie od kaprysu
oprawców) w dowolnie okrutny sposób.
Kobiety są wyraźnie przerażone. To, że znalazły się tu, na Agorze Miletu,
nie wynika z tego, że tak się wcześniej umówiły, ani z tego, że takie otrzymały
instrukcje. Przygnał je w to miejsce instynkt i nawyk. Przecież to Agora –
zawsze się tu spotykały, na zakupy, na ploty, na religijne obrzędy, na
oglądanie ważnych wydarzeń z życia politycznego miasta. Gdzie więc indziej
miałyby się spotkać ogarnięte paniką, ogarnięte przeczuciem zagłady? Chyba nie
próbują nawet zaznaczać dzielących je różnic wynikających ze statusu. W obliczu
zagłady wszystkie są równe.
Najmłodsze, córki i wnuczki, zapewne płaczą. A może nie – może
płaczą jedynie te, które w ogólnym harmidrze zgubiły swoje matki i teraz czują
się naprawdę bardzo, bardzo niepewnie. Pozostałe patrzą na to niecodzienne
zbiegowisko szklistymi z przerażenia oczami. Dopóki mama trzyma za rękę można zachowywać
przynajmniej pozorny spokój.
Nie słyszymy, co mówią między sobą milezyjskie kobiety. Ich słowa
dawno zagłuszył hałas historii – szczęk późniejszych bitew, grzmiące głosy
oratorów, ryk tłumów, jęk późniejszych ofiar. Widzimy jednak, że niespokojne
falowanie tego instynktownego zgromadzenia powoli ustaje. Zamienia się w
nasłuchiwanie, czy już idą? Czy brzmi już krok ich stóp? Tętent koni? Warczenie
motorów ich czołgów i transporterów opancerzonych? Nie wiemy czy z tej
odległości czasu i przestrzeni jesteśmy zdolni spostrzec momenty, w których panika
zamienia się w oczekiwanie, a oczekiwanie w determinację, ale chyba widzimy, że
niektóre skupiają wokół siebie uwagę reszty, a ta reszta – uwagę kolejnej
reszty. Widzimy jak matki przytulają swoje córki. Nawet stąd – z tej naszej współczesności,
ulepionej ze zgniłych kompromisów, manipulacji i samozachwytu – dostrzegamy czułość
z jaką głaszczą je po główkach, tkliwość, z jaką przemawiając do nich patrzą im
głęboko w oczy. Teraz jedne i drugie – i matki i córki – mają szkliste
spojrzenia…
Zasłońmy oczy. Odwróćmy wzrok aby nie zranić intymności tej chwili,
chwili przedśmiertnej, wobec której zatrzymuje się nawet historia. I ona
również odwraca wzrok. Wróćmy do tu i teraz. Jedni aby spróbować zdobyć się na
refleksję, inni żeby nasycić się wygłaszaniem opinii. Każdy według swych
zdolności i temperamentu.
Heroizm przetrwania
Heroizm opisany przez Hannę Marczewską polega na czymś innym. Kobiety
milezyjskie, nie mając żadnych powodów by liczyć na jakąkolwiek pobłażliwość
najeźdźców, zdecydowały aby nie dać im możliwości nasycenia się swoim tryumfem.
Tyle co mogły zrobić: postawić Galatów w sytuacji niespełnienia. Kobiety
bielańskie przyjęły inną strategię. Było nią przetrwanie.
Różnice w przyjętych strategiach w oczywisty sposób wynikają z
różnic kulturowych pomiędzy światem antycznym, a tym światem, w duchu którego
zostały wychowane osoby opisywane przez Autorkę. Wbrew obiegowym opiniom nt.
antycznego humanizmu, pogańska kultura hellenistyczna była napiętnowana dużo
większym pesymizmem niż kultura chrześcijańska. Antyczny człowiek był
całkowicie bezbronny wobec nieprzejednanego świata i nieprzewidywalnej woli
bogów. Jedyne, co mógł zrobić, to jak najbardziej się uodpornić na negatywne
skutki rzeczywistości, bo do tego w gruncie rzeczy sprowadzały się trzy główne
nurty filozoficzne starożytności: stoicyzm, epikureizm i cynizm.
Żadna z tych doktryn nie próbowała w istocie walczyć ze złem, a
więc i ludzie antyku również w istocie ze złem ani nie walczyli, ani nie
próbowali mu zapobiegać w szerszym, metafizycznym, zakresie. Nie dziwmy się
więc milezyjskim kobietom, że w najbardziej skuteczny sposób postanowiły umknąć
nieuchronności zła, pozostawić je na placu zwycięskiego boju z pustymi rękoma.
Sanitariuszki na powstańczych Bielanach – tak jak i wszyscy
Powstańcy i w ogóle wszyscy ludzie wychowani w duchu chrześcijańskim – były
przekonane, że zło należy zwalczać. Niekoniecznie we frontalnym ataku. Raczej w
pokorze dla nieodgadnionych wyroków losu i z wiarą w Boskie miłosierdzie – ale
przede wszystkim skutecznie. Całą część beletrystyczną wspomnień Hanny
Marczewskiej wypełniają opisy takich
nierzucających się w oczy zmagań: forteli mających na celu oszukanie
hitlerowców – Niemców, Rosjan, Ukraińców – dla zdobycia pożywienia, lekarstw,
ale także broni i amunicji dla walczących żołnierzy. Kobiety te dokonywały
rzeczy niesamowicie ważnych – każdy ich krok, każdy ich gest był nakierowany na
ratowanie, na opiekę, na szanse przetrwania dla innych. Bez nich, bez tej ich
kampanii – mrówczej pracy, pokory i
miłosierdzia – całej społeczności Bielan
co najwyżej pozostałoby rozwiązanie, jakiego dokonały kobiety greckiego miasta
na wybrzeżu Azji Mniejszej w odległej starożytności. I byłoby to rozwiązanie
błędne – dlatego bowiem, iż w pełni satysfakcjonowałoby wszystkich barbarzyńskich
najeźdźców. Ich największym marzeniem było właśnie, żeby Polaków już nie było,
żeby przestali w końcu kruszyć same podstawy wielkiego europejskiego planu,
wielkiego europejskiego ładu, w którym Polacy są tylko zbędnym trybikiem, źle
zaprojektowaną częścią mechanizmu. Gdyby ci Polacy w końcu wyeliminowaliby siebie
sami, świat barbarzyńców byłby dużo, dużo lepszy.
Zysk śmierci
Swoją niecierpliwość, wywołaną faktem, że Polacy ciągle jeszcze
istnieją, barbarzyńcy okazywali nie tylko za pomocą bestialstw. W kilku
miejscach książki spotykamy się z autentycznym niezrozumieniem niszczących
Warszawę barbarzyńców dla postawy jej mieszkańców, dla postawy Polaków w ogóle.
Wobec niej hitlerowcy byli autentycznie bezradni. Siły tej nie mogli złamać
przemocą ani też lekceważeniem – a pogarda wobec tej postawy kompletnie nie
wchodziła w grę. Co najwyżej mściwa nienawiść.
Moralna bezradność barbarzyńców pozostawiała ich w niespełnieniu być
może większym, aniżeli zdarzyło się to Galatom, którym do pełnego uwieńczenia
swojego sukcesu pozostawało zdobycie i zawłaszczenie milezyjskich kobiet. Tu, w
powstańczej Warszawie, ich palący niedosyt nie zatrzymał się na prostym
fizjologicznym i materialnym fakcie. Tu, w środkowej Europie, w środku XX wieku,
osiągnął on wymiar par excellence metafizyczny. „Gdzie jest wasz Bóg
teraz, kiedy was wyrzucamy i palimy?” – pyta niemiecki lotnik jedną z
powstańczych sanitariuszek. – „Nasz Bóg?! Widzicie Go ciągle! Na każdym kroku.
Ociera łzy i krzepi serca. Przypatrzcie się tym, co umierają. Widzieliście ich
twarze? Czy myślicie, że łatwo iść na śmierć, gdy się nie ma Boga? Żal mi was,
bo my więcej zyskujemy umierając, niż wy żyjąc!” – słyszy w odpowiedzi. I nie
jest to, jakbyśmy mogli powierzchownie sądzić, pochwała godnej honorowej
śmierci w imię zasad. To coś znacznie większego, ponieważ w istocie liczy się
to, iż Polacy przetrwali. Przetrwali Powstanie i wszystko to, co zdarzyło się
przed nim i po nim; długo, długo po nim. I obóz w Pruszkowie i wyzwolenie przez
Sowietów i nowy ład, i całą związaną z nim świetlaną przyszłość. A to, co
pozwoliło Polakom przetrwać zamyka się mniej więcej w cytowanych powyżej
słowach pani Włady, która w kontekście śmierci i cierpień mówi (sic!) o
zysku.
W rzeczy samej. My nigdy nie szliśmy na śmierć po to aby umierać,
tylko po to, ażeby móc żyć dalej.
Coraz trudniej dzisiaj jest to zrozumieć. Dzięki Bogu mamy takie
pozycje jak wspomnienia Hanny Marczewskiej.
Komentarze
Prześlij komentarz