Od Miletu po Warszawę. Refleksje nad noumenon heroizmu. Glosa do wspomnień Hanny Marczewskiej

 

 

Czas i miejsce akcji. Struktura historii

Akcja tej pasjonującej opowieści zaczyna się na Bielanach. Czas – powstanie warszawskie, jeden z najbardziej heroicznych zrywów w historii Polaków.

Wydaje się, iż historia Powstania jest dość dobrze rozpoznana i opisana, jednak nadal nie dość suplementów, wspomnień, dopowiedzeń, które tę wiedzę uzupełniają, czynią ją bardziej spoistą i uświadamiają specyfikę tego zrywu.

Jest to ważne, ponieważ z rozmaitych powodów, Powstanie  staje się ze współczesnego punktu widzenia coraz bardziej niezrozumiałe. Co więcej: dzieje się tak nie z winy samej historii, a zmian w sposobie myślenia, jakie zachodzą wraz z upływem dekad i przemarszem pokoleń. Z dzisiejszego punktu widzenia świat, i dotyczące go wydarzenia, zdają się mieć zupełnie inną strukturę niż niegdyś.

Taki stan rzeczy nie wychodzi nikomu na zdrowie: ani naszym przodkom, którym wszak zawdzięczamy swoje istnienie, ani nam samym, ani tym, którzy przyjdą po nas. Niezależnie od tego kim będą nasi następcy – jaki będzie ich sposób myślenia i system wartości – to od nas zależy, czy będą mogli łatwiej zrozumieć kim są i skąd przychodzą, czy też nie.

Aby umożliwić zrozumienie Powstania – tamtych czasów, tamtych ludzi i tamtych wydarzeń – nie wystarczą same historyczne fakty. Są one jak panorama z lotu ptaka: obejmują całość z odległej perspektywy po to, by w jakiś migawkowy sposób zogniskować się na tym lub owym szczególe lecz tylko dlatego by natychmiast powrócić do poprzedniej odległej perspektywy. Jest to niezbędne dla wiedzy ale niewystarczające dla zrozumienia istoty sprawy, czyli tego, co tak naprawdę powodowało ludźmi, którzy postępowali w taki a nie inny sposób.

Caprichios: Orzeł, mrówka.

W sukurs przychodzi tzw. literatura wspomnieniowa. To za jej pośrednictwem lądujemy w centrum wydarzeń patrząc na nie oczyma bezpośredniego uczestnika, patrząc więc z perspektywy nieosiągalnej dla wysoko lecącego orła, jakim jest perspektywa ogólna opisana powyżej.

Wspomnienia Hanny Marczewskiej, sanitariuszki, która spędziła powstanie warszawskie właśnie na Bielanach – zdawało by się, z dala od centrum wydarzeń, na poboczu toczących się działań – dają właśnie taką możliwość spojrzenia na historię nie z punktu widzenia orła lecz, powiedzmy, mrówki.

Ta zoologiczna metafora ma swój sens z powodów dużo szerszych niż przyjmowanie określonej optyki. Wiąże się bowiem także z rodzajem zdań i obowiązków, a także przyjmowanej strategii przetrwania.

W opowieści Hanny Marczewskiej niewiele jest o walkach, powstańczy bohaterowie stanowią jej osnowę lecz zasadnicze wątki należą do ludzi, których umownie nazwać by można „zwykłymi”. Chodzi o ludzi, którzy opiekują się rannymi i chorymi, dbają o to, aby mieli co jeść, dający im, tym prawdziwym bohaterom, możliwość wyzdrowienie, pokrzepienia, wytchnienia. Chodzi też o ludzi, którzy nie walczą na barykadach, nie narażają się organizując żywność, lekarstwa i broń dla powstańców, a za to trzeba o nich dbać równie mocno, jak i o tych wykrwawiających się z bronią w ręku. Im też należy się pomoc i opieka medyczna, ich także trzeba nakarmić i wynegocjować u Niemców i ich sojuszników jakieś lepsze (tzn. nieco mniej okrutne) warunki traktowania.

Jest to zaiste mrówcza praca, wymagająca pracowitości, skrupulatności, cierpliwości a także stalowych nerwów, umiejętności improwizowania i radzenia sobie ze stresem w skrajnie opresywnych sytuacjach. I to w nie mniejszym stopniu niż ci na barykadach.

Tu śmierć i cierpienie są równie proste jak ta, w ogniu walk. Za to zawsze dotyczą osób zupełnie niewinnych i zawsze przychodzą w pełni niezasłużenie. Ot, choćby na skutek kaprysu Niemca lub będącego na niemieckim żołdzie Rosjanina czy Ukraińca. Nie. Wróć. Nie „choćby” ale „zazwyczaj”. Zazwyczaj na skutek czyjegoś kaprysu. A byli to wyjątkowo kapryśni ludzie.

Ale nawet i oni sami nie są opisywani przez Hannę Marczewską jako całkowite potwory. Prawda, częściej od nich słyszymy wycie ich ofiar, gwałconych i mordowanych w dowolnie bestialski sposób (zależnie od kaprysu oprawców, jak już się rzekło); słyszymy ich jednak i w momentach kiedy to, nieoczekiwanie, przemawiają ludzkim głosem – przeważnie, aby wyjawić swoją niepewność i gnębiące wątpliwości. Czasem nawet, choć nie wprost,  wyrażają swój podziw: „Czorty nie ludzie” – mówił o uczestnikach Powstania zmęczony okrucieństwami Kozak.

Wyciosane z bazaltu

Mamy tu do czynienia z dwiema formami przedstawiania wydarzeń z powstania oraz odczuciami Autorki: z zapisywanym z datami dziennymi pamiętnikiem oraz ze wspomnieniem ujętym w formie zbeletryzowanej, chciałoby się rzec, powieściowej. Mamy tu bogatsze opisy, więcej podanych szczegółów wydarzeń. Ba! mamy też i partie dialogów.

Początkowo dajemy się zaskoczyć temu układowi. Może się wszak wydawać zbędnym powtórzeniem ale szybko przekonujemy się, że chodzi tu o coś innego niż zdublowanie treści. Obie części są pisane różnymi językami. Pierwszy lakoniczny, drugi, jak się już rzekło, opisowy. Te dwa różne języki tworzą dwa różne przedstawienia sprawy jaką jest udział Hanny Marczewskiej w powstaniu warszawskim.

Informacje zawarte w dzienniku to skupienie na sprawach najbardziej istotnych. Poszczególne zdarzenia odgrywają się na jednej wspólnej scenie, jaką są Bielany w sierpniu 1944 i miesiącach następnych, ale nie są splotem wynikających z siebie wątków. Są raczej jak głazy porozrzucane przez potężną, budzącą grozę – ale również i nieuchronną – siłę.

Ta pierwsza część jest krótka. I bardzo dobrze. To ona pozwala nam wyczuć nastrój napięcia i niepokoju, jaki musiał – pomimo niejednokrotnie manifestowanej pozornej beztrosce – towarzyszyć wszystkim uczestnikom Powstania. Bez niego z resztą kiepsko zrozumielibyśmy ową manifestowaną beztroskę. Ona z resztą opisana jest dopiero w drugiej części wspomnień. Ta pierwsza wyciosana jest z bazaltu i nie ma w niej miejsca na sentymenty. Emocje są tu stopniowane rozmaicie; czasami dzień po dniu, czasami wręcz z godziny na godziny na godzinę:

Nasze patrole poszły po rannych i nagle dowiadujemy się, że w środku patrolu Małgosi rozerwał się pocisk. Wieczorem poszłam z dziewczynkami. Znalazłyśmy tylko głowę i strzępy wnętrzności. […]

Dzień, jak na ironię, jest piękny, słoneczny. […] Mieliśmy dziś dwa ciężkie przeżycia- jedno to wykopanie zwłok dra Rogowskiego i pochowanie go w trumnie, drugie- to wyprawa po głowę Małgosi i pochowanie jej obok doktora. Chodziłam po tą głowę z p. Kołakowskim i sama dziwię się sobie, że tak stwardniałam.

Z resztą nie chodzi tu nawet o systematyczność zapisków, czasem przepada w nich dzień, a czasem nawet parę. Chodzi tu o skupienie się na subiektywnie postrzeganym życiu w czasach heroicznego zrywu.

Noumenon Powstania

Inaczej rzecz się ma w drugiej, dłuższej, zbeletryzowanej części. Tu zdarzenia opisane w części pierwszej znajdują swoje rozszerzenie i uzupełnienie. Scena nadal pozostaje ta sama: ogarnięte Powstaniem Bielany. Tym razem widzimy je jakoś wyraźniej, obserwujemy dym palących się domów, czujemy swąd dymu, słyszymy krzyki ludzi nad którymi pastwią się hitlerowcy.

To przedstawienie jest dużo bardziej plastyczne. Przemawia do wyobraźni, ale w inny sposób aniżeli to pierwsze. Tu mamy wszystko wyjaśnione, opisane. Lecz nie chodzi tu o przesadnie dokładne wyjaśnienia. Autorka nie wyjaśnia nam skrótowców, niektórych nazw własnych itp. Nie o takie dopełnienie chodzi. Historycy zapewne wiedzą i bez jej wyjaśnień, kto skrywał się pod jakim pseudonimem, kto jakie nosił nazwisko, jaka to instytucja nazywana była w ten lub ten sposób. Całość spisanych przez nią wspomnień ma być raczej pomocą w zrozumieniu Powstania i Powstańców, próbą wskazania nie tyle na jego fenomen, co raczej na jego noumenon. A krył się on nie tyle w odgrywających się scenach, a w sercach i umysłach ich uczestników.

Jak wiemy noumenon to nie jest coś, co można ot tak sobie wziąć, poddać opisowi czy analizie. Ale zawsze można spróbować przybliżyć się do niego. Przykładem takiej próby jest chyba zacytowana w książce opowieść pewnej kobiety, którą Autorka spotkała na Bielanach w późniejszych miesiącach powstania.

Najpierw mi Niemcy męża rozstrzelali… […] Synowie pracowali wszyscy trzej. Nieraz mówiłam: Jacuś, to był najmłodszy, proszę siostry, nie miał 16 lat, więc mówię: Jacuś, ty się lepiej ucz. Za młody jesteś do wojska. Olek i Wacek będą się bili za Polskę, a ty się ucz. […] Najpierw to się popłakał, ale potem pomyślał i mówi:  Mamo, a nie będzie ci wstyd, że chowasz zdrowego mężczyznę, kiedy inni giną? A wtedy […] mówię: Jak będzie mało żołnierzy, to cię sama poślę, a tymczasem się ucz. I uczył się, […] maturę zdał. […] Przyszło powstanie, starsi poszli. Jacuś też się rwał, ale mówię: Jeszcze nie pora, synku, ludzi jest dużo… broni nie ma. […] Aż jednego dnia Olka trafił pocisk. Pan Jezus dał, że się długo nie męczył. Dostał w samo serce. Kiedy niosłam jego ciało, pod bramą spotkałam chłopca, który mi powiedział o śmierci Wacka. Jednego dnia obaj, proszę siostry. Popłakaliśmy się z Jacusiem a potem mówię: Teraz synku na ciebie kolej. Będę się do Pana Jezusa modliła, żeby ciebie ocalił, ale iść musisz. Tylu ludzi poległo, przydadzą się młode, silne ręce.

W dzisiejszym świecie wielu ludzi zapewne sceptycznie oceni tę kobietę. Tu i tam odezwą się głosy wołające: „Jak to tak? Własne dzieci na śmierć posyłać?”. W końcu nie raz je słychać. Czasem nawet słychać je ze strony, z której wcale paść nie powinny, ale nawet gdy padają stamtąd, skąd słusznie można się ich spodziewać, budzą niesmak i przygnębienie.

Zrozumieć można (trzeba to zrozumieć!) gdy sami uczestnicy Powstania, stojąc dziś nad grobem, zadają sobie pytanie: „Na co to nam było?”. Tylko oni mogą osądzić wartość swoich porywów i zestawić go z rozmiarem cierpień – nie tylko swoich, ale i cierpień innych ludzi, którzy być może na żadne porywy (ani swoje ani cudze), ani na żadne cierpienia z nimi związane, żadnej ochoty nie mieli. Tak. Sami powstańcy mają pełne prawo oceniać swoje postępki w obliczu historii, swojego sumienia i – rozumianej tu jako powszechnik, jako pojęcie ogólne – ludzkości. My nie mamy prawa do zbyt łatwych ocen. My możemy się jedynie przybliżyć do pojęcia istoty sprawy. Do noumenon Powstania.

Wyimek z historii heroizmu

Heroizm powstania warszawskiego jest w oczach historyka kultury niczym przesadnie szczególnym. Przypomnijmy sobie choćby zdobycie Miletu przez Galatów: kiedy mężczyźni milezyjscy polegli w walce, ich kobiety - matki, żony i córki - zebrały się na głównym rynku i popełniły zbiorowe samobójstwo, by nie dostać się w ręce najeźdźców. Po tym, aż nazbyt jak na nasze czasy, heroicznym czynie pozostała jedynie epigramat, poetycka miniatura w której kobiety owe oświadczają, że wolą wybrać Hadesa na męża niźli trafić w niewolę do barbarzyńców. Taki jest z resztą tytuł tego utworu – Wolałyśmy wybrać Hadesa – zawartego w Antologii palatyńskiej w wyborze i przekładzie Zygmunta Kubiaka.

Podobnych przykładów, jeśli dobrze poszukać, jest bez liku i znaleźć je możemy w każdej (proszę mnie poprawić, jeśli się mylę) ludzkiej cywilizacji. Jeśli jest w rzeczywistości ludzka.

To nieprawda, że heroiczny, acz beznadziejny bój o swoją godność, jest specyficzną cechą Polaków rzekomo kochających swoje klęski. Taka opinia jest w odniesieniu do nas nieprawdziwa i krzywdząca. Nietrudno w niej wręcz wyczuć jakąś nutkę chorobliwej satysfakcji – nierzadko masochistycznej. Nie czas tu i nie miejsce na rozwijanie tego tematu, gdyż grozi to zbyt głęboką dygresją, ważne jest jednak, iż kiedy się mówi o takim wydarzeniu w naszych dziejach jak powstanie warszawskie, podkreślenie, iż w walce o narodową godność tak bolesne ofiary są czasem niezbędne. Ważne jest także, aby mówić o nich w należyty sposób bo nie powinno być tu miejsca na sensację ani na załatwianie światopoglądowych bądź politycznych interesów. Nie powinno też być miejsca na pochopne i łatwe – jak już zostało powiedziane powyżej – osądy.

Zostawmy jednak na chwilę nasze miałkie dzisiejsze spory i obejrzyjmy się wstecz. Popatrzmy na milezyjską Agorę na której skupiły się zatrwożone kobiety. W ich oczach Galatowie to ohydni barbarzyńcy zdolni jedynie do gwałtów i łupieży. Popadnięcie w ich niewolę może oznaczać jedynie poniżenie, cierpienie i śmierć. A wszystkie zadawane (zależnie od kaprysu oprawców – nihil novi sub sole!) w dowolnie okrutny sposób. Są wyraźnie przerażone. To, że znalazły się tu, na Agorze Miletu, nie wynika z tego, że tak się wcześniej umówiły ani z tego, że takie otrzymały instrukcje. Przygnał je w to miejsce instynkt i nawyk – przecież to Agora – zawsze się tu spotykały, na zakupy, na ploty, na religijne obrzędy (jeśli miały charakter masowy), na oglądanie ważnych wydarzeń z życia politycznego miasta. Gdzie więc indziej miałyby się spotkać ogarnięte paniką, ogarnięte przeczuciem zagłady? Chyba nie próbują nawet zaznaczać dzielących je różnic wynikających ze statusu. W obliczu zagłady wszystkie są równe.

Najmłodsze, córki i wnuczki zapewne płaczą. A może nie – może płaczą jedynie te, które w ogólnym harmidrze zgubiły swoje matki i teraz czują się naprawdę bardzo, bardzo niepewnie. Pozostałe patrzą na to niecodzienne zbiegowisko szklistymi z przerażenia oczami. Dopóki mama trzyma za rękę można zachowywać przynajmniej pozorny spokój.

Nie słyszymy, co mówią między sobą milezyjskie kobiety. Ich słowa dawno zagłuszył hałas historii – szczęk późniejszych bitew, grzmiące głosy oratorów, ryk rozwścieczonych tłumów, jęk późniejszych ofiar. Widzimy jednak, że niespokojne falowanie tego instynktownego zgromadzenia powoli ustaje. Zamienia się w nasłuchiwanie, czy już idą? Czy brzmi już krok ich stóp? Tętent koni? Warczenie motorów ich czołgów i transporterów opancerzonych? Nie wiem czy z tej odległości czasu i przestrzeni jesteśmy zdolni spostrzec momenty, w których panika zamienia się w oczekiwanie, a oczekiwanie w determinację, ale chyba widzimy, że niektóre skupiają wokół siebie uwagę reszty, a ta reszta – uwagę kolejnej reszty. Widzimy jak matki przytulają swoje córki. Nawet stąd – z tej naszej współczesności, ulepionej ze zgniłych kompromisów, cynicznych manipulacji i samozachwytu – dostrzegamy czułość z jaką głaszczą je po główkach, tkliwość, z jaką przemawiając do nich patrząc im głęboko w oczy. Teraz jedne i drugie – i matki i córki – mają szkliste spojrzenia.

Zasłońmy oczy. Odwróćmy wzrok aby nie zranić intymności tej chwili. Wróćmy do tu i teraz. Jedni aby spróbować zdobyć się na refleksję, inni żeby nasycić się wygłaszaniem opinii. Każdy według swych zdolności i temperamentu.

Heroizm przetrwania

Heroizm opisany przez Hannę Marczewską polega na czymś innym. Kobiety galatejskie nie mając żadnych powodów by liczyć na jakąkolwiek pobłażliwość najeźdźców zdecydowały aby nie dać im możliwości nasycenia się swoim tryumfem. Tyle co mogły zrobić – postawić Galatów w sytuacji niespełnienia. Kobiety bielańskie przyjęły inną strategię. Było nim przetrwanie.

Różnice w przyjętych strategiach w oczywisty sposób wynikają z różnic kulturowych pomiędzy światem antycznym, a tym światem, w duchu którego zostały wychowane osoby opisywane przez Autorkę. Wbrew obiegowym opiniom nt. antycznego humanizmu, pogańska kultura hellenistyczna była napiętnowana dużo większym pesymizmem niż kultura chrześcijańska. Antyczny człowiek był całkowicie bezbronny wobec nieprzejednanego świata i nieprzewidywalnej woli bogów. Jedyne, co mógł zrobić, to jak najbardziej się uodpornić na negatywne skutki rzeczywistości, bo do tego w gruncie rzeczy sprowadzały się trzy główne nurty filozoficzne starożytności: stoicyzm, epikureizm i cynizm.

Żadna z tych doktryn nie próbowała w istocie walczyć ze złem, a więc i ludzie antyku również w istocie ze złem ani nie walczyli, ani nie próbowali mu zapobiegać w szerszym zakresie. Nie dziwmy się więc milezyjskim kobietom, że w najbardziej skuteczny sposób postanowiły umknąć nieuchronności zła, pozostawić je na placu zwycięskiego boju z pustymi rękoma.

Sanitariuszki na powstańczych Bielanach – tak jak i wszyscy Powstańcy, w ogóle wszyscy ludzie wychowani w duchu chrześcijańskim – były przekonane, że zło należy zwalczać. Niekoniecznie we frontalnym ataku. Raczej w pokorze dla nieodgadnionych wyroków losu i z wiarą w Boskie miłosierdzie – ale przede wszystkim skutecznie. Całą część beletrystyczną wspomnień Hanny Marczewskiej  wypełniają opisy takich nierzucających się w oczy zmagań: forteli mających na celu oszukanie hitlerowców – Niemców, Rosjan, Ukraińców – dla zdobycia pożywienia, lekarstw, ale także broni i amunicji dla walczących żołnierzy. Kobiety te dokonywały rzeczy niesamowicie ważnych – na każdy ich krok, każdy ich gest był nakierowany na ratowanie, na opiekę, na szanse przetrwania dla innych. Bez nich, bez tej ich kampanii mrówczej pracy, pokory i miłosierdzia, całej społeczności Bielan co najwyżej pozostałoby rozwiązanie, jakiego dokonały kobiety greckiego miasta na wybrzeżu Azji Mniejszej w odległej starożytności. I byłoby to rozwiązanie błędne dlatego bowiem w pełni satysfakcjonowało by wszystkich barbarzyńskich najeźdźców. Ich największym marzeniem było właśnie, żeby Polaków już nie było, żeby przestali w końcu kruszyć same podstawy wielkiego europejskiego planu, wielkiego europejskiego ładu, w którym Polacy są tylko zbędnym trybikiem, źle zaprojektowaną częścią mechanizmu. Gdyby ci Polacy w końcu wyeliminowali się sami, świat barbarzyńców byłby dużo, dużo lepszy.

Zysk śmierci

Swoją niecierpliwość, wywołaną faktem, że Polacy ciągle jeszcze istnieją, barbarzyńcy okazywali nie tylko za pomocą bestialstw. W kilku miejscach książki napotykamy się z autentycznym niezrozumieniem niszczących Warszawę barbarzyńców dla postawy jej mieszkańców, dla postawy Polaków w ogóle. Wobec niej hitlerowcy byli autentycznie bezradni. Siły tej nie mogli złamać przemocą ani też lekceważeniem – a pogarda kompletnie nie wchodziła w grę, co najwyżej mściwa nienawiść.

Moralna bezradność barbarzyńców pozostawiała ich w niespełnieniu być może w większym stopniu, aniżeli zdarzyło się to Galatom, którym do pełnego uwieńczenia swojego sukcesu pozostawało zdobycie i zawłaszczenie milezyjskich kobiet. Tu, w powstańczej Warszawie, ich palący niedosyt nie zatrzymał się na prostym fizjologicznym i materialnym fakcie. Tu, w środkowej Europie, w środku XX wieku, osiągnął on wymiar par excellence metafizyczny. „Gdzie jest wasz Bóg teraz, kiedy was wyrzucamy i palimy?” – pyta niemiecki lotnik jedną z powstańczych sanitariuszek. – „Nasz Bóg?! Widzicie Go ciągle! Na każdym kroku. Ociera łzy i krzepi serca. Przypatrzcie się tym, co umierają. Widzieliście ich twarze? Czy myślicie, że łatwo iść na śmierć, gdy się nie ma Boga? Żal mi was, bo my więcej zyskujemy umierając, niż wy żyjąc!” – słyszy w odpowiedzi. I nie jest to, jakbyśmy mogli powierzchownie sądzić, pochwała godnej honorowej śmierci w imię zasad. To coś znacznie więcej, ponieważ w istocie liczy się to, iż Polacy przetrwali. Przetrwali Powstanie i wszystko to, co zdarzyło się przed nim i po nim; długo, długo po nim. I obóz w Pruszkowie i wyzwolenie przez Sowietów i nowy ład, i całą związaną z nim świetlaną przyszłość. A to, co pozwoliło Polakom przetrwać zamyka się mniej więcej w cytowanych powyżej słowach pani Włady. W rzeczy samej, my nigdy nie szliśmy na śmierć po to aby umierać, tylko po to, żeby żyć dalej.

Coraz trudniej dzisiaj jest to zrozumieć. Dzięki Bogu mamy takie pozycje jak wspomnienia Hanny Marczewskiej.

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ścieżki Zacharego. O tomiku "Kim jest Zachary?" Joanny Wicherkiewicz.

Wieniedikt Jerofiejew – pijak, pisarz, misjonarz

PAN SPOZA I RASIZM