Wspólne źródło. O obrzędowej i religijnej genezie teatru.
Teatr
zawsze pełnił szczególną rolę. Przez większą część swego istnienia potrafił
przyciągać prawdziwe tłumy, ale istota owej szczególności tkwi nie w tym, że
potrafił być popularny. W końcu część z tego, co się w nim wydarzyło
najistotniejszego, nie zaistniało w teatrze, który dziś nazwalibyśmy publicznym
a w teatrze zamkniętym przed szeroką publicznością – na scenach dworskich, a
nawet klasztornych. Z resztą i sama popularność teatru ma niejednoznaczną
genezę.
Dziś,
dla tzw. szerokich odbiorców teatr to po prostu jedna z wielu możliwych
rozrywek. Prawda – istnieje jakieś ogólne przekonanie, że należy on do wyższej
kultury, nie wypada więc szeleścić na widowni papierkami, siorbać colę itd.
choć, jeśli podręczyć by część widzów pytaniami, to nie bardzo potrafiliby
wyjść poza ogólniki o kulturze osobistej a, prawdopodobnie, na sprawach
wartości, jakie teatr reprezentuje, polegliby już z kretesem.
Teatr
wywodzi się z rytuału, z obrzędu religijnego. Nie istnieją żadne wskazówki
dotyczące jakiejkolwiek znanej formy teatralnej – zarówno z naszego obszaru
kulturowego, jak i z innych kultur – które mówiłyby nam o świeckim rodowodzie
tego zjawiska. Można za to bardzo łatwo spostrzec podobieństwa pomiędzy
dowolnym obrzędem religijnym a teatralnym działaniem. W obrzędzie mamy kogoś,
kto go celebruje, mamy jego pomocników i wreszcie mamy uczestniczących wiernych.
W teatrze mamy odgrywających rolę aktorów oraz widzów, którzy, podobnie jak
przy odprawianiu obrzędu, pełnią niezwykle ważna rolę, ponieważ ich bierne
zachowanie jest w istocie uczestnictwem w spektaklu – formą aktywności, które
nadaje sens całemu zdarzeniu. Gdy uświadamiamy sobie tę prawdę zaczynamy
dopiero patrzeć na zjawisko teatru z właściwej perspektywy. Jego powszechność i
popularność z jednej strony, a elitarności i hermetyzm z drugiej, stają się dla
nas czymś znacznie bardziej intrygującym aniżeli można by się spodziewać po
dostarczającym rozrywki widowisku, którego magnetyczną siłę stanowi ludzka
ciekawość. Tu wchodzą w grę dużo potężniejsze siły, które zdecydowanie
przerastają tak proste motywacje. Nie darmo dionizyjski enthousiasmos,
stan szału i upojenia, jaki towarzyszył obrzędom, które stanowiły odległą
genezę europejskiego teatru, śmiało możemy za Mirceą Eliadem określić jako
„przekroczenie ludzkiej kondycji, całkowite wyzwolenie, osiągnięcie wolności i
spontaniczności istotom ludzkim niedostępnych”. Ale po kolei.
Oczywiste
jest, że sam wyłącznie obrzęd religijny to jeszcze za mało, aby powstał teatr.
Obok samego rytualnego gestu istotny jest także przekaz dzieła scenicznego:
opowiadana przezeń historia, fabuła, czyli – jak powiedziałby Arystoteles – mythos.
Wiele rytuałów w wielu religiach nie przekształciło się wszak w widowiska
teatralne, choć – biorąc choćby doświadczenia średniowiecznego teatru
liturgicznego i misteryjnego – nie jest to takie trudne, a w niektórych
wypadkach stanowić może wręcz naturalną drogę rozwoju.
Zdawać
by się mogło, że historia, która z jakichś powodów ma zostać opowiedziana, nie
potrzebuje tak złożonego zjawiska, jakim jest spektakl. Mogłaby przecież zostać
zwyczajnie opowiedziana, mogłaby nawet zostać odtańczona, a nawet zaśpiewana
lub przekazania w formie muzycznej. Tymczasem w teatrze mamy do czynienia ze
współwystępowaniem owych „opowiadających” elementów. Po co ta redundancja? Sam
się nad tym kiedyś zastanawiałem.
Podpowiedź
przyszła przypadkiem. Pod koniec filmu Jeana-Jacquesa Annaud’a Walka o ogień
jest scena, w której jeden z bohaterów usiłuje opowiedzieć o przebytych
przygodach. Nie dysponuje w pełni uformowanym językiem, z konieczności więc
pomaga sobie gestem, mimiką oraz dźwiękonaśladowstwem. Gdy to zobaczyłem, wtedy
zrozumiałem, że oto reżyser przedstawia mi swoją wersję powstania trójjednej
chorei – a także narodzenia się mitu. Wersja ta jest czysto materialistyczna, a
tymczasem wiemy, że świat człowieka pierwotnego przesiąknięty był na wskroś
duchowością, ale jednak sam mechanizm który zadziałał przy powstawaniu
(właściwie to już przedstawianiu) najprawdopodobniej tak wyglądał.
Mitologiczna
opowieść przedstawiona za pomocą trójjednej chorei mogła dotyczyć dowolnej
historii, która dopiero w oczach odbiorców nabrać mogła jakiegoś uniwersalnego
wymiaru, jednak dla człowieka żyjącego w świecie, w którym obcowanie z duchami
przodków – a później i z bogami – stanowiło potencjalną możliwość, z którą
należało się liczyć na co dzień, granica
pomiędzy sacrum a profanum była nieskończenie płynna.
Jak
wiemy teatr w Europie wziął swój początek z obrzędów ku czci Dionizosa.
Zazwyczaj przedstawia się go jako boga wina i urodzaju. Za tą lakoniczną
charakterystyką nie stoi jednak nic, co mogłoby wyjaśnić nam, dlaczego to
akurat on, a nie jakiś, zdawałoby się, ważniejszy bóg (choćby Apollo lub nawet
sam Zeus) nie stał się przyczyną tak doniosłego wydarzenia dla naszej
cywilizacji?
Po
pierwsze Dionizos nie był jakimś mało ważnym wegetacyjnym i płodnościowym
bożkiem, po drugie – sam nie należał do olimpijskiego panteonu. Istnieje cały
cykl mityczny opowiadający o tym, jak musiał wywalczyć sobie uznanie pośród
innych bogów, a także i ludzi. Mit ów opisuje m.in. jego „szlak bojowy”,
podczas którego na czele armii zmuszał kolejne kraje i zamieszkujące je ludy do
złożenia mu należnej bogu czci: Grecja, Azja Mniejsza, Bliski Wschód, Egipt,
Presja – aż po Indie. Coś nam to przypomina? Ależ to szlak armii Aleksandra Macedońskiego!
Dosłowny nie tylko co do ilości krain, ale i co do kolejności, w której
zostawały one podbijane! Zaskoczenie nieco mija, jeśli przypomnimy sobie, iż
sam Aleksander był święcie przekonany, iż jego prawdziwym ojcem jest nie Filip,
król Macedonii, a bóg Dionizos we własnej osobie. Cóż można zrobić lepszego na
uprawomocnienie swych synowskich roszczeń, jeśli nie powtórzyć dzieło ojca?
Dygresja
ta byłaby może zbędną ciekawostką, gdyby nie to, iż kult dionizyjski i
towarzyszące mu obrzędy – w tym teatr – były jeszcze przed Aleksandrem silnie
ugruntowane w świecie helleńskim i stanowiły jeden z jego podstawowych
fundamentów. I to dla wielu aspektów owego helleńskiego świata. Nie tylko
religijno-obrzędowych, które i tak wywierały wpływ na życie codzienne
przeciętnego człowieka w stopniu dużo większym niż dzisiaj, ale także innych
spraw publicznych.
Elementem,
dziś powiedzielibyśmy ustrojowym, który z teatrem jest w dość istotny sposób
związany, jest demokracja – zarówno w swojej „klasycznej” formie demokracji
bezpośredniej, jak i autorytarnej wersji – jako tyrania. Być może zresztą to
tyranom właśnie, Solonowi i Klejstenesowi, zawdzięczamy to, iż wspierając i
krzewiąc kult Dionizosa, przyczynili się do rozwoju teatru. To dzięki Solonowi
właśnie zawdzięczamy to, iż teatralne spektakle przedstawiane w konkursie teatralnym
zwanym agon (dziś powiedzielibyśmy – festiwalu) odbywającym się podczas
Wielkich Dionizjów, były dotowane przez państwo. Tak, tak; teatr z istoty swej
genezy jest i był instytucją publiczną (teatr prywatny to późny nowożytny
wynalazek), a uczestnictwo w nim miało charakter obywatelski.
Dopiero
w Rzymie, w którym polityka społeczna sprowadzała się do prostej formuły panem
et circenses, teatr zaczął stawać się rozrywką bliższą dzisiejszemu
rozumieniu tego pojęcia. Społeczeństwo, podobnie jak w dzisiejszych dojrzałych
demokracjach, postrzegano jako zbiorowisko, które należy nasycić w najprostszy możliwy
sposób, wytwarzając zarazem w nim poczucie podmiotowości pielęgnowano jego
bierność.
Nie ma
co się zatem dziwić, że, podobnie jak dziś, człowiek wrażliwy i inteligentny z
trudem mieścił się w tak wąskim i dusznym przedziale pozostawionej mu
aktywności i nie tam szukał zaspokojenia swoich duchowych potrzeb. Możemy
zrozumieć więc Aureliana Augustyna, późniejszego świętego, że w ramach rozwoju swego
intelektu i wrażliwości, stawał się coraz większym wrogiem teatru.
Zresztą
i w tamtym czasie nie zapominano o religijno obrzędowym charakterze teatru.
Dlatego też św. Augustyn, mógł zarzucać mu zarówno i zły gust, jak i pogański
charakter:
A zwykle było tak, że im
pobożniej widowiska te świętowano, z tym większym wszeteczeństwem je wiązano.
[…] Albowiem dla odwrócenia nieprzyjaciela, który zagrażał tylko ciałom
ludzkim, bogowie nie dali się pozyskać inaczej jak przez zwalczanie cnoty w
duszach. Nie wystąpili jako obrońcy przeciw wrogom burzącym mury miejskie, aż
sami stali się burzycielami dobrych obyczajów. […] Oto jak wyglądały owe
odprawiane dla przejednania takich bóstw najbardziej rozwiązłe […] obrzędy. A
kiedy ci widzieli, że dopuszczanie się takich występków jest miłe bogom,
wierzyli, że trzeba je nie tylko im ofiarować, lecz także naśladować.
(De civitats Dei 2, 27. NBA 5/1 s. 154, 156. Przekład:
W. Kornatowskiego: Święty Augustyn. O Państwie Bożym. T. 1. Warszawa: IW
PAX 1977 s. 171)
Opinia św.
Augustyna o teatrze zaważyła na jego losie – z czasem w chrześcijańskim świecie
zaprzestano tego typu widowisk. Jednak nastąpiło w Europie dziwne zjawisko: w
okolicach IX wieku w kościołach podczas obrzędów wielkanocnych zaczęto odgrywać
pewną scenę. Postać odgrywająca anioła wchodziła w następujący dialog z trzema
postaciami odgrywającymi trzy Marie idące do Grobu:
– Quem quaeritis in sepulchro, o Christicolae?
– Iesum Nasarenum cucifixum, caelicolae.
– Non est hic; ite, nuntiate quia surrexit de sepulchro sicut praedixerat!
– Iesum Nasarenum cucifixum, caelicolae.
– Non est hic; ite, nuntiate quia surrexit de sepulchro sicut praedixerat!
Scena ta
zaczęła się rozrastać coraz bardziej aż do rozmiarów samodzielnego spektaklu,
który zaczął być odgrywany w kościele. I tak oto doświadczyliśmy w Europie
ponownych narodzin teatru. Ponownych narodzin, albo zmartwychwstania. Theatrum
redivivum.
Zjawisko
teatru liturgicznego oraz misteriów religijnych nabrało takiej siły, że z
czasem sam Kościół zaczął obawiać się, iż następuje w nim przerost formy nad
treścią. Pamiętamy wszak z historii teatru, że Sobór Trydencki zakazał tego
rodzaju widowisk. Nie zmienia to faktu, iż obrzędy katolickie, jak większość
obrzędów religijnych, zawierają w sobie pierwiastek mimesis – zwróćmy uwagę
choćby na drogę krzyżową, w której odgrywana jest Droga Męki Pańskiej.
Wspomnieć
trzeba jeszcze, że w średniowieczu nie zapomniano, pomimo augustiańskiego
zakazu, o dramacie pogańskim. Horswitha z Gandersheim kultywowała pamięć o
rzymskich autorach, sama przy tym pisząc, już w duchu chrześcijańskim,
wzorowane na nich utwory, które wystawiała w swoim klasztorze.
Epoka
nowożytna to okres teatru świeckiego, znamy jego historię dobrze, nie ma wiec
powodu, aby się o nim rozpisywać. Od pierwszych renesansowych humanistów,
którzy interesowali się teatrem jako zapomnianym elementem antycznej kultury,
aż do Wielkiej Reformy Teatru, nie zwracano baczniejszej uwagi na duchowy
aspekt tego zjawiska, koncentrując się na jego widowiskowości. I, na dobrą
sprawę, dopiero Jerzy Grotowski przypomniał nam, iż teatr to nie widowisko
samo. Zwrócił naszą uwagę na jego rytualną, pogańską tradycję, którą sam
pojmował i przedstawiał jako „pełen bluźnierstwa obrzęd świętokradczy”. Zwrócił
też uwagę, iż tradycja ta przetrwała zarówno w ludowych obrzędach jak i w
ludowej religijności. Spostrzeżenia te pozwoliły na odrodzenie się teatru,
odnalezienie swych korzeni oraz na ponowne przeanalizowanie swojej funkcji i
sensu.
Dociekania
Grotowskiego nie wzięły się z próżni. Cała Wielka Reforma Teatru wyniknęła z
przekonania, iż teatr będący tylko formą rozrywki jest czymś niepełnym. Intuicyjnie
odbierano jego ułomność i już od połowy wieku poszukiwano sposobów znalezienia
właściwej drogi. Jak pamiętamy, pierwotnie zwracano się ku prawdzie
historycznej (np. meiningeńczycy), później ku prawdzie rzeczywistości
(naturaliści itd.), psychologii – lecz, poza teatrem Stanisławskiego, nie udało
się odnaleźć zagubionej prawdy teatru. Dalsze poszukiwania wiodły przez
rozmaite modernistyczne teorie estetyczne, lecz i tu pozostały w fazie
artystycznego eksperymentu.
Pierwszym
teatrem laboratoryjnym w Polsce, który postawił sobie za zadanie odnowienie
sztuki teatru była Reduta Osterwy i Limanowskiego. Chcieli oni zająć się
stworzeniem oryginalnego polskiego kształtu sztuki teatru, realizującego
projekty romantyków i Wyspiańskiego; obaj interesowali się wówczas ideami
MChAT-u skąd zaczerpnęli pomysł wspólnej z aktorami dogłębnej analizy tekstu
literackiego przed przystąpieniem do prób sytuacyjnych. Etos pracy i etos
misji, jaki obowiązywał w Reducie powodował, iż porównywano ten teatr do
klasztoru; dostrzegano liczne powinowactwa w tym, iż wymagano od aktorów
pełnego, odpowiedzialnego i dobrowolnego podporządkowania się regułom i zasadom
wspólnoty. Pracowano i mieszkano razem, dzień rozpoczynali gimnastyką, potem
odbywały się próby analityczne, próby tańca i śpiewu. Legendą owiały się
godziny milczenia, które obowiązywały po obiedzie. Jedną z najważniejszych
wartości Reduty stała się idea pracy zespołowej. Wspólnie dzielono się także
obowiązkami o charakterze gospodarczym, administracyjnym i technicznym. Należało
też przestrzegać wysokich wymagań etycznych w życiu osobistym. Rygory te nie
miały na celu podporządkowania sobie zespoły przez przywódców, a wytworzenie
wspólnotowej odpowiedzialności za dzieło.
Dziedzictwo
reduty wpłynęło na dalsze losy Wielkiej Reformy Teatru w Polsce. Powoływali się
na nie i Mieczysław Kotlarczyk, twórca Teatru Rapsodycznego, i wspomniany Jerzy
Grotowski, i Włodzimierz Staniewski, szef Teatru Gardzienice.
Teatr
Rapsodyczny podążał, podobnie jak Reduta, drogą swoistego artystycznego
ascetyzmu. Teatr ów miał charakter misteryjny, obrzędowy, w centralnym punkcie
uwagi jego twórców znajdowało się słowo którego zadaniem było oddanie i
przekazanie widzowi całego dramaturgicznego przekazu. Podobnie jak w Reducie
rola scenografii, kostiumu, i pozostałych elementów spektaklu ważących na jego
widowiskowości, zredukowana była do minimum.
Kotlarczyk
oparł swoją koncepcję teatru w dużej mierze odwołując się do myśli polskich
romantyków i filozofii mesjanistycznej. Inspirowały go teksty, które zgłębiał
jeszcze przed wojną i w czasie okupacji – przede wszystkim Lekcja XVI Adama
Mickiewicza, pisma Augusta Cieszkowskiego, Zygmunta Krasińskiego, Andrzeja
Towiańskiego, Wincentego Lutosławskiego oraz teksty Stanisława Wyspiańskiego z
jego Studium o Hamlecie na pierwszym planie. Nawiązywał również do
koncepcji młodopolskiego dramatopisarza i poety Karola Huberta Rostoworowskiego
i myśli teatralnej twórcy Reduty Juliusza Osterwy.
Obydwa
powyższe przykłady nie odwoływały się wprost do ducha teatru wypływającego z
religijnego obrzędu, jednak zarówno w jednym jak i w drugim przypadku widzimy
elementy, ciążące ku temu: „klasztorny” rygoryzm Reduty i „misteryjność” Teatru
Rapsodycznego. Ani Osterwa z Limanowskim, ani Mieczysław Kotlarczyk nie
powoływali się wprost na ścieżkę obrzędową, jednak powołujący się na ich
doświadczenia Jerzy Grotowski, w pełni przyznawał się do tego. Nie czerpał
wprawdzie z teatru religijnego, takiego jaki moglibyśmy widzieć podczas
dionizyjskich obrzędów, ani z takiego jaki odbywał się przy średniowiecznych
kościołach lub na placach i ulicach ówczesnych miast, a poszukiwał inspiracji w
przekazanych przez romantyków polskich elementach obrzędowości ludowej lub w
obrzędowości innych ludów i cywilizacji, niż europejska, to jednak (a być może
dzięki temu) pokazał wskazać na obrzędowość jako wspólne, uniwersalne źródło
teatru.
Komentarze
Prześlij komentarz